Recenzja wielkiej ignorantki nie wtajemniczonej w temat:)
Dostałam zadanie domowe i jako przykładna studentka postanowiłam je odrobić, a przy okazji nakreślić tu parę słów, bo obiecywałam być sumienną blogerką.
Zadanie było z założenia banalnie proste i przyjemne. Mieliśmy iść do kina. Tak, wiem: “zadanie- marzenie“. Szkoda tylko, że tytuł jaki wybrała dla nas pani profesor, był jednym z nielicznych, które w założeniu nie były na mojej liście “must see” i nawet jakoś mnie konkretnie nie ciekawił.
“Jesteś Bogiem”, bo o nim mowa, to film który poruszał tematykę tak mi obcą jak fizyka kwantowa. Nie interesuję się ani tym gatunkiem muzyki, kulturą a tym bardziej zespołem Paktofonika. Na film poszłam totalnie nieprzygotowana, bo oprócz nazwy zespołu znałam tylko miejsce i godzinę seansu. Nie słyszałam nigdy żadnej piosenki, nie znałam członków zespołu, a o historii Magika (a raczej tym co go spotkało) dowiedziałam się mimochodem z telewizji, przy okazji relacji z premiery. Tak, jeśli chodzi o hip-hop jestem totalnym ignorantem.
Do kina poszłam tylko dla tego, że tego wymagało moje zadanie, bałam się, że będę tu musiała napisać coś co może się komuś nie spodobać. Teraz gdy jestem świeżo po seansie, powiem wam, że cieszę się, że byłam w kinie.
Lubię filmy oparte na faktach, filmy biograficzne. Z filmami o idolach jest tak, że czeka się na nie latami, ekipa dobierana jest niezwykle starannie, scenariusz musi być stworzony tak by nie urazić żadnego fana, by każdy był zadowolony. Nic więc dziwnego, że filmy tego typu powstają bardzo powoli i bardzo rzadko. W Polsce bez wątpienia mamy artystów, których historie to gotowy scenariusz. Kilka lat temu swoją premierę miał “Skazany na blusa”. Film, który nie ukrywam bardzo mi się spodobał, ale była to też zasługa tego iż zespół Dżem jest mi znacznie bliższy gatunkowo niż Paktofonika. Po seansie byłam wzruszona, przejęta, a obrazy z filmu na stałe wryły się w moją pamięć. Jak było teraz, po “Jesteś Bogiem”?
Myślałam, że napiszę tu niepochlebną recenzję, że będę ubolewać nad tym jakie to było nudne i jak nie cierpię hip-hopu. Nie ukrywam, że moje odczucia po pojawieniu się napisów końcowych był trochę skrajne. Zacznę od tego co mi się nie podobało. Po raz dziesiąty tutaj, napiszę, że to nie mój klimat. Film miejscami był nudny, nie łapałam fabuły. Nie wiedziałam kto jest kim i co się w ogóle dzieje. Wiele wątków było z pewnością ważnych, ale ogólnie fabuła mało mnie interesowała więc się nie zagłębiałam. Najgorsze jest to, że zamiast wczuć się w klimat, analizowałam treści utworów i ich sens, co było totalnie bez sensu…
Miejscami fabuła traciła swój polot, robiła się chaotyczna, a do tego wszystkiego ta muzyka...
Dobrze, to tyle złego:) Zdziwiłam się bardzo gdy po seansie stwierdziłam jednak, ze film mi się nie nie podobał. Pod względem technicznym stał na wysokim poziomie. Po pierwsze zdjęcia. Rewelacja. Począwszy od gry światłem, po ustawienie kamery. Dawało to bardzo ciekawy efekt i sprawiło, że film wydał prawdziwszy. Miał w sobie coś z reportażu, bez ubarwień, pokazano świat takim jakim jest.
Po drugie gra aktorów. Nie wiem jakimi w rzeczywistości byli członkowie zespołu, ale trójka głównych aktorów starała się bardzo by dobrze przekazać nam tę historię. Nie wiem też jakim raperem był Magik, ale Marcin Kowalczyk pokazał nam człowieka o trochę złożonej osobowości. Człowieka, który chciał coś osiągnąć, jednak życie trochę zaczęło mu się sypać. Zastanawiałam się, wiedząc jak Magik skończył, co go tak naprawdę skłoniło do tak drastycznego kroku. Wydawało mi się, że jego życie wcale nie było tak straszne. Miał problemy, ale kto ich nie ma? Jednak w filmie padają bardzo chyba ważne słowa: “Przez całe życie robię rzeczy których nienawidzę, a jak wreszcie chcę zrobić coś co chcę, to mi k***a nie wolno?!… Jestem artystą…”. Właśnie to idealnie oddał Kowalczyk. Pokazał człowieka, który nie może poradzić sobie z światem dookoła, który chce tworzyć, ale rynek mu na to nie pozwala, który tak naprawdę dusi się w tym do czego dążył. Poza tym jestem pod wrażeniem tych młodych aktorów, mają spory potencjał i powinien być on należycie wykorzystany, szczególnie w przypadku wcielającego się w rolę Fokusa Tomasza Schuchardta, który tak naprawdę od pierwszej chwili przykuł moją uwagę.
Po trzecie widać, że twórcy bardzo chcieli zrobić ten film jak najlepiej. Nie wiem na ile historia została poprawnie odzwierciedlona, ile tu prawdy, a ile fikcji. Uważam jednak, że wysiłek jaki włożono w tę produkcję jest godny uwagi i chyba powinien być doceniony, bo sam fakt, że ktoś podejmuje taki temat i wie, że zobaczą go tysiące fanów (którzy zawsze mają sporo wymagań) powinien być doceniony.
Cóż właściwie mogę jeszcze napisać? Często po wyjściu z kina mam tak, że nie mogę przestać długo myśleć o danym obrazie. Tutaj… śpieszyłam się na autobus, włączyłam odtwarzacz i zagłębiłam się w “mój świat”. Film nie wywarł na mnie żadnego zaskakującego wrażenia. Żadnych emocji. Nie wzruszył mnie, ani jakoś głębiej mnie nie poruszył. Nie zakorzenił we mnie żadnej ciekawości odnośnie muzyki i twórczości Paktofoniki. Nie jest według mnie dziełem wybitnym. Postanowiłam jednak, że spróbuję sobie wyobrazić, że jestem fanem, że czuje ten rytm. Czy może wtedy czułabym coś innego? Może miałabym łzy w oczach, albo przynajmniej byłabym zła bo coś przekręcili lub pominęli? Bardzo możliwe.
Teraz jednak po prostu mogę odhaczyć ten film jako już obejrzany i spokojnie czekać kolejne miesiące (lata... stulecia), aż do kin wejdzie film obrazującym życie zespołu Queen. Wtedy będą mną szargały takie emocje jakie odczuwa teraz pewnie rzesza fanów Paktofoniki, która szturmem ruszyła do kin. Wtedy sobie pogadamy:)
Też byłam i też widziałam dlatego myślę, że mogę spokojnie wdać się w dyskusję:)
OdpowiedzUsuńW pewnym stopniu mogę się z Tobą zgodzić, bo to i nie mój "muzyczny" klimat, definitywnie. Ale w przeciwieństwie do Ciebie, nie uważam, żeby na ten film trzeba było chodzić przygotowanym "backgorundowo".
Sama bowiem chciałam go zobaczyć nie dlatego, że opowiadał o zespole i konkretnej muzyce - nie wiedziałam i wciąż nie wiem ABSOLUTNIE NIC o Paktofonice. Ale zwiastun zaintrygował mnie do tego stopnia, że od razu wiedziałam iż muszę na to iść - tylko dlatego, że strasznie lubię filmy psychologiczne, a ten, jako że kończy się tragedią, miał w sobie takowe elementy;)
Dlatego też w mojej ocenie, muzyka w ogóle nie gra roli. Film mi się podobał, bo postawił kolejny podpunkt w moich rozważaniach o samobójstwie (w sensie - żebyś opatrznie nie zrozumiała, bo na tamten świat się nie wybieram, haha - co powoduje, że ludzie się na samobósjtwo decydują - jakkolwiek dziwnie do zabrzmi, naprawdę mnie to ciekawi). Lubię filmy o artystach - szczęśliwych, nieszczeslwych, spełnionych, niedocenionych. I dopiero ostatnio, gdy wylądowałam w kinie na "dokumencie" o streetarcie "Exit Through A Gift Shop", dotarło do mnie, że nie ważne co owy artysta tworzy i czy to do mnie osobiście przemawia, bo koniec końców każdy artysta z każdej możliwej dziedziny może zaoferować coś ciekawego. Wszyscy artyści mają cechy wspólne. Wszyscy artyści mają w sobie coś z dziwaków, socjopatów albo aspołecznych typów. Tak więc i niedoszła gwiazda hip-hopu i wypływający znikąd artysta graffitti mocno do mnie przemówili;)
Reasumując - zostawiając muzykę samą w sobie na boku, zobaczyłam dobrze i klimatycznie zrobiony film na temat który mnie interesuje i na który owy film rzucił jakieś nieznaczne, ale jednak nowe światło :)
Jeżeli nie będę go analizowała całościowo, to owszem mogę się z tobą zgodzić. Pod względem psychologii człowieka (w oderwaniu od kultury i muzyki hip-hopu) muszę Ci przyznać rację. Zresztą to już napisałam wyżej. Jednak, ja analizowałam go całościowo uwzględniając wszystkie czynniki składające się na tę produkcję. Poza tym jak napisałam wcześniej Kowalczyk pokazał nam złożoną postać i bardzo dobrze wywiązał się z zadania. Dlatego też film mi się nie nie podobał, ale zachwycona też nie byłam. Tak trochę neutralnie. Jednak nie mogę zgodzić się z osobami które go krytykują. W moim odczuciu to interesująca produkcja.
OdpowiedzUsuń