Nigdy nie byłam wybitnym uczniem. Nie miałam samych piątek, nie wygrywałam konkursów. Na dobre oceny musiałam pracować często dwa razy więcej niż inni. Nauka nigdy nie przychodziła mi z łatwością. Jednak koniec końców ciężka praca się opłacała. Gdy się nie ćwiczy nie ma efektów. Moim ulubionym przedmiotem była plastyka. Gdybym mogła, spędzałabym z kredkami cały dzień w szkole, jednak był to najmniej ważny z przedmiotów. Matematykę zawsze udawało mi się, po ciężkiej batalii, zrozumieć. Przyroda- biologia, geografia były całkiem przyjemne, chociaż wymagały pracy. Chemia czy fizyka mimo, że ich nie znosiłam, były logiczne i dało się je pojąć. Jednak wbrew pozorom największe problemy miałam z językiem polskim. Odkąd nauczyłam się czytać, zawsze byłam wystraszona, wręcz przerażona, gdy musiałam to zrobić na głos. Chociaż potrafiłam czytać, robiłam to stanowczo za wolno i całkowicie... beznadziejnie. Sklecenie liter i wypowiedzenie słowa na głos zajmowało mi całą wieczność. Nie rozumiałam, dlaczego koleżanki nie maja z tym żadnych problemów. Unikałam czytania na głos jak ognia, przechodził mnie zimny dreszcz gdy w grę wchodziła ocena. Nigdy nie była dobra. Jeszcze gorzej było z pisaniem. Ortografia to była moja pięta achillesowa. Co z tego, że w małym palcu miałam wszystkie zasady, że wiedziałam jak się co pisze, gdy w momencie oddania dyktanda nigdy nie dostałam pozytywnej oceny. Ćwiczyłam, miałam specjalny zeszyt, w którym mama dyktowała mi trudne wyrazy, zasady ortograficzne były rozwieszone na lodówce. Pomagało, ale nie zawsze. Potrafiłam pisać jedno słowo na całej stronie. a i tak popełniałam błędy i ich nie widziałam. Myliłam litery i tego nie widziałam. Nie potrafiłam przepisać słowa. by nie popełnić błędu. Byłam bezradna, a bezradność to jedna z tych rzeczy, które dziecku najtrudniej udźwignąć. W końcu wysłano mnie do poradni pedagogicznej i wszystko stało się jasne.
Mam stwierdzoną dysortografię.
Czytaj dalej »