Ostatnio mam wrażenie, że przyciągam książki poruszające problem zaburzeń psychicznych. Gdyby to jeszcze był Freud... Dziś mam nastrój iście schopenhauerowski i zastanawiałam się czy pisanie recenzji, pisanie czegokolwiek w obecnym stanie ma sens, ale doszłam do wniosku, że gdy raz zaniedbam moje postanowienie, zaniedbam je na dobre.
Blogmas to męczący biznes, ale całkiem przyjemny. Dziękuję za wszystkie miłe komentarze pod ostatnim wpisem. Jestem pełna optymizmu. W tym wypadku. No może nie dziś.
Jeżeli zastanawiacie się nad zakupem/przeczytaniem W śnieżną noc, lub Podaruj mi miłość, zapraszam na facebooka, tam recenzuję codziennie po jednym z opowiadań. Nie przeciągając jednak...
"Althea & Oliver" Cristina Moracho
Althea i Oliver byli najlepszymi przyjaciółmi, nierozłącznymi niemal od przedszkola. Jednak w liceum Althea nagle uświadamia sobie, że to, co czuje do Olivera, wykracza poza przyjaźń. Oliver chce tylko, żeby ich życie wyglądało tak jak zawsze, ale gdy po raz kolejny budzi się rano i nie pamięta nic z minionych tygodni, nie może dłużej zaprzeczać, że dzieje się z nim coś złego. Cierpi na zespół Kleinego-Levina, zwany syndromem śpiącej królewny.
Losy zaprowadzą ich oboje z dachów rodzinnych domów, zakrapianych alkoholem imprez i festynów w ich małym miasteczku do wielkomiejskich szpitali, przepełnionych ulic i squatów Nowego Jorku. Wszystko to w cieniu choroby, której nazwa brzmi jak z bajki, ale z bajką nie ma nic wspólnego.
Akcja powieści rozgrywa się w najlepszych czasach kultury DIY, zinów i taśm magnetofonowych – połowie lat 90.
Lata 90. to był jednak całkiem inny świat, a wydaje się, że nie minęło tak dużo czasu. Zmieniła się jednak mentalność ludzka, zmienił się styl życia i zmieniły się nasze priorytety. Chociaż w gruncie rzeczy, mimo, że żyjemy inaczej, jesteśmy dalej tacy sami. Czytając książkę Cristiny Moracho nie tylko wracamy kilka lat wcześniej, do czasów gdy pop mieszał się z punkiem, gdy wszyscy chcieli być wolni ale nie miała z tym nic wspólnego polityka, gdy świat zaczął się bardzo szybko rozwijać, ale nie wszystko jeszcze zostało odkryte.
Jednak same lata 90. są tylko tłem. Najważniejsza jest Althea i Oliver, których przyjaźń wydaje się jedną z tych, co przezwycięży wszystko. Są jak dobrze naoliwiona maszyna. Jednak do czasu. Nigdy nie słyszałam o zespole Kleinego-Levina i przyznam się, że był to jeden z tych elementów historii, który powodował, że nie tylko byłam zafascynowana, ale wręcz nie mogłam oderwać się od lektury. Może "syndrom śpiącej królewny" nie jest określeniem poważnym, jednak sama choroba jaki i sposób jej przedstawienia przez Maracho powoduję, że po raz kolejny uświadamiamy sobie, że to nie nazwa stanowi siłę. Jak z huraganami. Oliver przesypia życie, dosłownie umyka mu ono między palcami i nikt nie wie co mu dolega. Althea tym samym traci najlepszego przyjaciela na całe tygodnie, czuje się samotna i nie ma pojęcia jak mu pomóc. Gdy Oliver się budzi, dla niego świat wygląda tak samo, ale nic nie jest takie samo. Nagle Althea traci stały punkt swojego życia jakim był jej najlepszy przyjaciel i musi nauczyć się żyć na nowo, a Oliver nie rozumie dlaczego ona to robi, przecież tylko spał. Ale nikt nie śpi tygodniami, nie budzi się na kilka minut i nie zmienia w mr Hide i nic nie jest wtedy normalne.
Książka Maracho to taki rollercoster. Żongluje napięciem. Porusza tematykę, której nie dotknął prawie nikt. Jest wciągająca i poruszająca. Dotyka tematów tożsamości, poszukiwania życiowej drogi. Miłości i przyjaźni. Robi to w niezwykle prawdziwy sposób. Pokazuje życie nastolatków takim jakim jest, ze wszystkimi problemami, emocjami i pytaniami. Jednak książka dotyka wielu trudnych tematów. W sposób dosadny pokazuje to, przez co muszą niejednokrotnie przejść młodzi ludzie by odnaleźć samych siebie.
Przyznam szczerze, 80% książki było dla mnie idealne. Było to to ciągle rosnące napięcie, dramatyzm w odpowiedniej dawce. Prawdziwy duch lat 90. Nieposkromiony duch młodych ludzi. Chęć wyzwolenia, kontrowersja. Miłość. Przyjaźń. Problemy. Jednak bardzo zawiodłam się końcówką. Napięcie rosło, oczekiwania rosły i nagle dotarłam do skraju urwiska i na kilku ostatnich stronach wszystko się skończyło. Bez realnego wytłumaczenia i odpowiedniego przygotowania. Niepasujące do tego co otrzymałam wcześniej. Koniec końców motywacja bohaterów nie jest mi do końca jasna. Nie mogę zrozumieć co chciała osiągnąć Althea i patrząc z perspektywy, całe jej zachowanie jest dość wątpliwe. I tu rodzi się we mnie pytanie, czy autorka odpowiednio poprowadziła swoich bohaterów, czy przypadkiem nie straciła zainteresowania i pomysłów pod koniec książki. Czy z pewnością wszytko przemyślała.
I tak, pozostaje mi ocena całościowa i szczerze powiedziawszy nie wiem co myśleć. Czytanie sprawiało mi sporą przyjemność. Byłam szczerze zaciekawiona i wręcz nie chciałam jej odłożyć. Książka wzbudza sporo emocji, myślę, też kontrowersji. Wiele motywów było dla mnie szokujące, wiele irytujące, ale spora część historii mi się podobała. Mimo wszystko lubię, gdy książka nie jest idealna. Jednak końcówka mogłaby dla mnie nie istnieć. Coś jej brakowało, może kilku dodatkowych stron, może tego samego klimatu co reszta.
Niemniej nie jest to książka zła i jednoznacznie jej odradzać nie mogę. Nie chcę. Sama historia choroby, sposób jej ukazania jest niezwykle ciekawy. Myślę, że najlepiej będzie gdy opinię sobie sami wyrobicie. Ja pozostaję z boku, z mieszanymi uczuciami, które powodują, że książka na długo pozostanie w mojej pamięci. I to z błyskiem optymizmu. A to jest jej spory plus.
Szkoda, że samo zakończenie zepsuło cały efekt. Sam wątek ma naprawdę duży potencjał :)
OdpowiedzUsuń